2.4.18

Od Desiderii

 Płacz niewiniątek. Krzyki matek. Silna ręka na mym ramieniu. I krew płynąca strumieniami. Armia pochłaniająca wszystko, co stoi na jej drodze, niczym tornado. Posrebrzany miecz przebijający kruczoczarną skórę. Dźwięk podobny do darcia materiału. A potem ciemność, niema przysięga: „Przywrócę wam utraconą chwałę”. Wszystko to powraca do mnie w najmniej odpowiednich momentach. Wspomnienia i dojmujące poczucie braku własnej wartości. Nie dałam rady ich ocalić- milionów, którym obiecywałam spokojne życie, stworzenie nowego Edenu. Kroniki wielkich uczonych milczały przez wieki, wymazując Tendar z kart historii. Aż do momentu, w którym odkryto stolicę Yarry. Aż wyrwano mnie ze zbawiennego snu. 
 Dłoń moja dotyka ametystowej brodzki- jedynej pamiątki z przeszłości. Klejnot lśni w świetle ogrodowych lamp. Masa porusza się, wydaje odgłosy mieszające się w jeden, nieprzyjemny szum. Nie cierpię, gdy słuch przestaje pełnić kluczową rolę w odbiorze rzeczywistości. Ile to już minęło od momentu, w którym po raz ostatni dane mi było usłyszeć odgłosy ojczystego lasu? Rok? Dwa? A może i całe wieki... Dziesiątki anonimowych person naruszają przestrzeń osobistą, muskając mnie koronkami obszernych sukni, ciemnych fraków. Co jakiś czas czyjaś ciekawska dłoń dotknie piersi skrytej pod warstwą ubrań, napotykam lubieżne spojrzenia, towarzyszące takowym występkom. Ludzie to najgorsze ze zwierząt, nieważne jaką postać przybiorą. Prycham, odpychając pajaca, któremu różowią się policzki. Nie, to na pewno nie był cel mojej obecności w tym plugawym przybytku. Wyżej postawieni funkcjonariusze powinni mieć choć odrobinę godności. 
 Zadzieram głowę wysoko w górę, z godnością przedwiecznego władcy. Lawiruję pomiędzy stolikami, a kukiełkowatymi gośćmi, ograniczając kontakt fizyczny do niezbędnego minimum. Zapach tłumu, zmieszany z tym drogich trunków, przyprawia mnie o mdłości. Brnę dalej, pomimo wszelkich niedogodności. Sztylet skryty w rękawie boleśnie wpija mi się w rękę. Nie miałam czasu na to, by porządnie go przymocować. W ostatniej chwili udało mi się zdobyć strój odpowiedni na bal w stylu wiktoriańskim i pasującą doń maskę. Rozkaz był prosty- zabij mężczyznę o wilczej twarzy, wynagrodzenie zostanie przelane na konto zaraz po dostarczeniu dowodów zbrodni. 
 Zegar wybija północ, gdy nareszcie wyłapuję go wśród dziesiątek identycznych postaci. Czart, którego pysk zdobią fluorescencyjne linie. Wysoki, postawny, w dłoni dzierży lampkę wina. Kręci nadgarstkiem, mieszając karmazynowy roztwór. Przepełniony melancholią, emanujący pewnością siebie. Oderwany od rzeczywistości, zwraca ku mnie swe pełne bólu spojrzenie. Oczy człowieka naznaczonego milionami blizn. W locie chwytam jego dłoń, zachowując się jak głupia małolata. Przeszywa mnie dreszcz, jego skóra jest co najmniej lodowata. Przytykam palec do odsłoniętych ust, uśmiechając się lekko. Cofam się energicznie, ciągnąc mężczyznę na parkiet. Białe jak śnieg loki falują z każdym ruchem. Bez słów, gesty wystarczają. W mroku wszyscy jesteśmy anonimowi, to powinno pozostać niezmienne. Światło pulsuje, imitując palące się świece. Polowanie jest jak gra, liczy się każda sekunda. Jednak wysilanie się jest zbędne, jeśli jest się na tyle sprytnym, by zamknąć niczego nieświadomą ofiarę w żelaznym uścisku śmierci. 
 A on wbija się w mój rytm, ulega szaleństwu magicznej nocy. Ufnie łączę nasze lewe dłonie, pozwalając mu na prowadzenie tańca. Prawa ręka ląduje niebezpiecznie blisko jego szyi. Uległa pod naporem nieznanej siły, zapominam o wszystkim. Dołączamy do reszty wirujących par. Orkiestra gra co raz to szybciej. Świat staje się plamą czerni, czerwieni i złota. Ten idealny moment do działania zostaje przerwany, gdy nieznajomy zaczyna patrzeć mi w oczy. Bezczelny. Sztylet zamiera w połowie drogi, nie dano mu ujrzeć balu. Szkarłatne tęczówki towarzysza wydają się znajome. Od silnych dłoni  zaczyna bić przyjemne ciepło. „Kim jesteś?” pytam niemo. Kim...

GABRIJELU?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Krytyka uzasadniona >:^(